Aktualności Dodano: 18 listopada 2022

"Nigdy cię tu nie było" DKF Wiesława Kota

Data rozpoczęcia: 2022-11-25 18:00
Data zakonczenia: 2022-11-25

 

 

reżyseria: Lynne Ramsay
scenariusz: Lynne Ramsay
gatunek: Dramat / Thriller
produkcja: USA / Francja / Wielka Brytania
premiera: 27 maja 2017 (świat)
7 zdobytych nagród i 22 nominacje.

 

Zapraszamy na spotkanie Dyskusyjnego Klubu Filmowego Wiesława Kota. Na ekranie amerykański film sprzed kilku lat - "Nigdy cię tu nie było". Zdobywca nagród Canne dla najleszego aktora - Joaquina Phoenixa, oraz za najlepszy scenariusz. Przed seansem prelekcja krytyka, a po filmie dyskusja. Tekst prelekcji dostępny poniżej.

 

 

Zapraszam dziś Państwa do obejrzenia filmu amerykańskiego pod tytułem „Nigdy cię tu nie było”. Rzecz jest jeszcze z roku 2018, ale ogromnie odsunęła ją w przeszłość pandemia, więc poniekąd jest to film nowy i z pewnością wart obejrzenia. Film, niezależnie od tego, że zdobył wiele nagród na światowych festiwalach, z Cannes, gdzie był pokazany w roku 2017, przywiózł dwie Złote Palmy – dla najlepszego aktora, Joaquina Phoenixa i dla scenarzysty Lynne Ramsaya. Film „Nigdy cię tu nie było” to w pewnym sensie thriller, który jednak rozsadza ramy tego ogranego gatunku. I historię samotnego cyngla do wynajęcia opowiada na nowo, rozsadzając schematy i zostawiając je za sobą.

I, żeby mieć też za sobą dane wstępne, powiedzmy od razu, że oglądamy niejakiego Joe, w tej właśnie roli Joaquin Phoenix, któremu długa broda zasłania pół twarzy i tę jego słynną zajęczą wargę. Otóż ów Joe, były żołnierz amerykański, także były agent FBI, próbuje utrzymać się na powierzchni życia, zarabiając na utrzymanie przez najmowanie się do rozmaitej gangsterskiej roboty, nierzadko do mokrej roboty. Trafia mu się zlecenie, jak każde inne – musi odbić z rąk stręczycieli córkę wpływowego senatora. Podobne zlecenia wykonują zresztą w całych seriach filmowych aktorzy w rodzaju Sylvestra Stallone’a czy Liama Neesona, który to Liam odbija z rąk złoczyńców kolejne dziewczynki w serii filmowej „Uprowadzona” 1, 2, 3, a będzie ich pewnie więcej. Tutaj także oglądamy śmiałe wejścia i wystrzałowe, nomen omen, akcje, ale nie ku temu cała intryga zmierza, bo w centrum zainteresowania pozostaje ta mroczna postać, dociążona w sensie aktorskim przez Joaquina Phoenixa. I od postaci tego właśnie aktora wychodzimy.

Urodził się w roku 1974 w Puerto Rico w rodzinie amerykańskich członków sekty Dzieci Boga, która tam sprawowała swój kult. Rodzice jednak z tej podejrzanej liturgii otrząsnęli się dość szybko, zaczęli wracać do normalnego życia i odradzali się jak, nie przymierzając, Fenix z popiołów w mitologii greckiej – a przypominam, że w mitologii starożytnego Egiptu kapłani przygotowywali specjalny stos, na którym ten ptak się spalał i zmartwychwstawał po trzech dniach. Więc młodzi małżonkowie zmienili sobie nazwisko właśnie na Phoenix, żeby zasygnalizować to właśnie duchowe odrodzenie. Przeprowadzili się do Los Angeles i tam Joaquin z rodzeństwem nieustannie startowali do różnych rólek w show biznesie. Posypały się drobne występy telewizyjne w programach dla dzieciaków. Ale Joaquin podrastał i ról dla niego zaczęło brakować. Wyjechał więc z Los Angeles i to na Południe, z którego pochodził, aby poczuć rytm własnej osobowości w trakcie długiej pielgrzymki przez Amerykę Środkową.

 

 

Tymczasem jednak jego brat o imieniu River zaczął robić prawdziwą karierę i wkrótce River Phoenix zyskał miano najbardziej obiecującego młodego męskiego aktora w Hollywood. Niestety, tę rozkwitającą karierę brutalnie i nieodwołalnie przerwał pewien wieczór w nocnym klubie Hollywood, kiedy to River nagle upadł i zaczęły nim targać konwulsje. Przypuszczalnie przedawkował. Nad ranem zmarł w szpitalu. Dla Joaquina, który mu towarzyszył, był to ogromny wstrząs, nawet zapaść psychiczna. Był wówczas zupełnie serio przekonany, że się z tego już nigdy nie podniesie. Jego stan psychiczny stał się szeroko znany w branży, więc proponowano mu role takich właśnie załamanych i wykolejonych młodych ludzi, ale też niewiele z tego dla młodego aktora wynikało. Do czasu, aż w roku 2000 Ridley Scott zaproponował mu rolę cesarza Kommodusa w swoim słynnym filmie „Gladiator”. Rolę psychopatycznego władcy, który zazdrosny jest o sławę i sukcesy tytułowego gladiatora, granego przez Russella Crowe’a.

Posypały się kolejne propozycje, kolejne filmy, na przykład obraz pod tytułem „Znaki” z 2002 roku w reżyserii Mela Gibsona. A w branży zaczęto szeptać, że Phoenix gra swoje role na granicy zapamiętania się, zatracenia w roli, że przestaje odróżniać siebie samego od postaci, którą prezentuje przed kamerą. Było to działanie, jak mówi nowoczesna psychologia, typu borderline, a więc graniczne, ryzykowne, niebezpieczne, ale też dające znaczące efekty na ekranie. Zademonstrował to na przykład w filmie „Walk the Line” z roku 2005, gdzie wcielił się dosłownie w postać jednej z ikon amerykańskiej popkultury, piosenkarza country Johnny’ego Casha. Musiał się nauczyć od zera śpiewać country, grać na gitarze, i to tak jak Cash, co zajęło mu sześć miesięcy intensywnych przygotowań. Ale też rezultat był olśniewający. No i za tę rolę padła nominacja do Oscara w kategorii najlepszy aktor. A jako że w przypadku osobowości typu borderline nic nie dzieje się za darmo, po zakończeniu zdjęć Joaquin Phoenix musiał się udać na długotrwałą i wyczerpującą kurację odwykową, ponieważ zbyt mocno wspomagał się w trakcie zdjęć alkoholem.

I wreszcie nastąpiło to, z czego Joaquina Phoenixa pamiętamy od czasów stosunkowo niedawnych, ponieważ w 2018 roku zaproponowano mu zagranie roli Jokera w kolejnym filmie na temat Batmana. Ów Joker we wcześniejszych historiach o Batmanie był postacią peryferyjną, właściwie bez osobowości, bez twarzy i bez własnej historii. Należało ją więc wymyślić od zera i zagrać niejako od zera. I tak się też stało; ostatecznie pamiętamy ten jego upiorny śmiech, którego nie sposób podrobić. Joaquin sprawił się lepiej niż dobrze i zdobył Oscara za pierwszoplanową rolę męską w rozdaniu z roku 2020. A my dziś oglądamy film z fazy, kiedy to dojrzewał do swoich najlepszych i miejmy nadzieję nie ostatnich ekranowych kreacji.

 

A jako że w przypadku osobowości typu borderline nic nie dzieje się za darmo, po zakończeniu zdjęć Joaquin Phoenix musiał się udać na długotrwałą i wyczerpującą kurację odwykową, ponieważ zbyt mocno wspomagał się w trakcie zdjęć alkoholem.

 

W filmie oglądamy brutalnego egzekutora, który robi to, do czego został podnajęty tu i teraz, a jednocześnie buja ponad czasem, ponieważ sporo tego, co dokonuje tu i teraz, działo się już kiedyś w przeszłości albo przynajmniej o tę przeszłość boleśnie zahacza. Walka o wykorzystywane dziecko sprowadza mu natychmiast drgające stopy umierającej dziewczynki w jakimś ponurym, gorącym i zakurzonym miejscu, gdzie wypełniał misję wojskową w interesie Stanów Zjednoczonych. I to się regularnie nakłada, regularnie przeplata na jego dość pospolite życie w towarzystwie kruchej, choć uroczej, mamy na przedmieściu Nowego Jorku. Bo myśl raz po raz biegnie w stronę dzieciństwa, kiedy to jako bezradny chłopczyk był maltretowany, podobnie jak jego matka, przez brutalnego ojca. Może dlatego chciał się poczuć kimś silnym i sprawczym, i dlatego wstąpił do wojska, i dlatego zdecydował się uczestniczyć w misji gdzieś w Iraku lub w Afganistanie. Także dlatego zapewne pracował później dla FBI; głównie, by walczyć z organizatorami handlu ludźmi. No i walczył, ale też napatrzył się tak wiele, że jego psychika z trudem była w stanie to udźwignąć i z trudem radzi sobie z tym bagażem do dziś.

Jest więc Joe jak najbardziej wyraziście dojmująco obecny tu i teraz, ale też Joe jest migotliwy, niejasny, rozedrgany w migoczących przejściach między pamięcią a teraźniejszością, między tym, co realne, a tym, co wywiedzione z pamięci i podświadomości. Częściowo i w pewnym sensie nieodwołalnie przypomina w tym bohatera filmu „Taksówkarz”, który podarował światu zjawiskową postać Roberta De Niro. Ale nasz mściciel jest bardziej rozedrgany, neurotyczny, nieprzewidywalny. Z tym że obaj ostatecznie stają po stronie dobra, nawet jeżeli, po pierwsze, posługują się wyjątkowo brutalnymi metodami, a po drugie, jeżeli tego dobra poszukują tylko w sposób intuicyjny, dochodzą do niego na oślep.

 

 

Jeżeli ów Joe jest mścicielem, to jakimś nieefektownym. Ciężki, zwalisty, mrukliwy, a jednocześnie jakby zawsze z lekka przepłoszony. Powłóczy nogami, kryje twarz pod kapturem. Okazuje nieoczekiwaną wrażliwość i skłonność do socjopatycznej przemocy. Od potencjalnego klienta słyszy ocenę, nie ocenę, może komplement:  „Powiedzieli mi, że byłeś brutalny”. On odpowiada: „Mogę być brutalny”. Ale bez przekonania, prawie zawstydzony. Poza tym kamera dawkuje go widzowi we fragmentach, w niepełnym oświetleniu, w ujęciach jakby przypadkowych, w pozornych brudach zdjęciowych. Ta fragmentacja podpowiada także niejednolitą, patchworkową postać, z którą będziemy mieli do czynienia. Wrażenie niepewności wzmaga montaż filmowy; te częste cięcia, które powodują, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, w jaką stronę rozwinie się sytuacja, w jaką stronę poprowadzi nas kolejna scena.

No i jeszcze jedno. Tu się do końca nic nie wyjaśni, nic się nie wyklaruje, nic się nie oczyści. Joe nie dozna gwałtownego nagłego oświecenia, tej wyczekiwanej przez półtorej godziny epifanii. Widz też nie otrzyma przydziałowej satysfakcji, że oto dobro i zło się wyklarowało i teraz już horyzont się oczyści. Ale też nie powinien się oczyszczać zanadto. Ostatecznie jednoznaczne, pomyślne, brylantowe zakończenia zdarzają się tylko w bardzo kiepskich filmach, a nam na nie po prostu szkoda czasu.

 

 

 

 

 

piątek, 25.11, godz. 18:00
sala kinowa KOK

WSTĘP WOLNY

 

Rezerwacja miejsc pod numerem tel.: (65) 512 05 75

 

DKF 25.11. Nigdy cię tu nie było
Podsumowanie dyskusji

Na szczęście dla wytrawnych poszukiwaczy prawdy o człowieku, historia zawodowca od brudnej roboty rozsadzała schematy rutynowych filmów sensacyjnych na temat „cyngli” o gołębim sercu. Szła nawet dalej niż „Taksówkarz” czy „Leon Zawodowiec”, choć i w tamtych filmach występował niebanalny związek „twardego człowieka” i bezbronnej dziewczynki. W poszukiwaniu filmowych paraleli zawędrowaliśmy aż do „Miasteczka Twin Peaks”, a nawet – o zgrozo! - wjechaliśmy na teren NRD-owskich „ersatz-westernów”! Ale tak bywa, gdy reżyser opowiada raczej wizjami niż akcją. A widz skazany jest na intuicję i domysł.

Tutaj „twardość” bohatera okazała się wybitnie powikłana. Joaquin Phoenix zagrał postać poruszającą się na granicy odwagi i szaleństwa, prawości i cynizmu, normy i całkowitego odchylenia. Ale taki to już rodzaj talentu – co potwierdzała i rola psychopatycznego cesarza rzymskiego w „Gladiatorze”, i film „Joker” – że najlepiej wychodzą mu kreacje z pogranicza zupełnego „odjazdu”. Pewnie dlatego poradził sobie i z wyrażeniem całej traumy, jaką przywiózł z wojskowej misji gdzieś w Afganistanie, i z bolesnymi wspomnieniami z dzieciństwa. Ale tak już bywa, że bolesne węzły z dzieciństwa musimy potem rozsupływać przez całe życie...

W każdym razie w scenie finalnej uratowana dziewczynka mówi: „Chodźmy, jest piękny dzień!”. I to jest wskazówka również dla nas. Tego powinniśmy się  trzymać!

 

 

 

Patronat medialny: