Aktualności Dodano: 23 marca 2021

Rozstrzygnięcie konkursu „Hallo! Jestem”

Data rozpoczęcia: 2021-04-04
Data zakonczenia:

Komunikat Jury konkursu literackiego HALLO! Jestem.

Do udziału w konkursie literackim HALLO! Jestem zaprosiliśmy młodzież szkół ponadpodstawowych. Zachęcaliśmy do spisania przemyśleń, doznań, refleksji i ujęcia ich w formę opowiadania, napisania o tym, co dla młodych ludzi jest ważne, trudne i piękne lub wywołujące sprzeciw i gniew. O tym, co w Was, młodych…

Pandemia koronawirusa dotyka każdego z nas, ma wpływ na nasze życie, kontakty społeczne, sposób spędzania wolnego czasu. Jak w tych „czasach zarazy” - w świecie odmiennym od tego, który był znany i oswojony - odnajduje się młodzież? To przecież czas szczególnie trudny dla młodych, ale to także okazja do niebanalnych i niesztampowych, twórczych działań. Mamy wrażenie, że przekonaliśmy Was do poddania ocenie otaczającego świata, do wypowiedzenia się (a właściwie do wypisania się), a może nawet daliśmy szansę na ujawnienie talentów literackich.

Na adres mailowy biblioteki wpłynęło dziesięć prac. Są zapisem współczesnych czasów, lęków, niepokojów, obaw i trudnych wyborów, są zapisem prób odnalezienia się w nowej rzeczywistości. Z drugiej strony mówią o odwiecznych i będących ponad czasem dylematach oraz rozterkach młodych ludzi. W obu przypadkach są to wypowiedzi autentyczne i ogromnie szczere. To cieszy najbardziej, i odwaga z jaką autorzy opowiadań dzielą się swoimi przemyśleniami.

Poruszający, niezwykły i różnorodny obraz jaki wyłania się z prac (niekiedy odbiegających od formy opowiadania) oddaje wrażliwość i indywidualność uczestników konkursu. I stwarza problem jury, które co prawda wybrało najlepsze prace, ale pozostawiło poza werdyktem kilka ciekawych literackich spojrzeń na rzeczywistość.

Nagrodzono: Jagodę Dudkowiak (I miejsce), Maję Prajs (II miejsce), Martynę Wąsik (III miejsce). Wyróżniono Annę Tomaszyk, Paulinę Grochową i Klaudię Kostyk.

Laureatkom serdecznie gratulujemy.

Nagrody, ufundowane przez  Urząd Miasta Kościana zostaną wręczone 25 marca, w okolicznościach, na jakie pozwolą obostrzenia związane z pandemią.

Nagrodzone prace będzie można przeczytać na stronie Miejskiej Biblioteki Publicznej w Kościanie, Kościańskiego Ośrodka Kultury oraz na łamach patronów medialnych konkursu: Gazety Kościańskiej i koscian.net.

            Jury Konkursu Literackiego HALLO! Jestem
            Hanna Kaczmarek - przewodnicząca
            Magdalena Bartkowiak
            Barbara Leśniak
            Joanna Markiewicz
            Dariusz Łukaszewski

 

Organizatorzy konkursu:

Logo Miejskiej Biblioteki Publicznej w Kościanie Logo Kościańskiego Ośrodka Kultury Logo Urzędu Miasta Kościan

 

 

Nagrody dla nagrodzonych uczestników - plecaki i torby

Nagrody ufundowane przez Urząd Miasta Kościana.

 

 

Dzisiaj publikujemy pierwszą pracę, kolejne niebawem.

I nagroda w konkursie literackim HALLO! Jestem - opowiadanie Jagody Dudkowiak (lat 17). 

Dziewczyna idealna  

   Czułam błogość pod stopami. Zdawało mi się, że coś niezwykle miękkiego i delikatnego ociera się o nie. Całe moje ciało pływało w niesamowitej przestrzeni. Odczuwałam nieziemską przyjemność, spowodowaną stanem, w którym się właśnie znajduję. Po raz pierwszy od bardzo dawna mój umysł był całkowicie czysty i znajdował się w pełnej harmonii z ciałem. Nic nie zaprzątało mojej głowy. Idealny spokój i harmonia. Właśnie tego brakowało w moim życiu.

     Stan taki nie trwał jednak długo, bo już po paru sekundach usłyszałam alarm dobiegający z budzika. W jednej chwili wszystko zniknęło. Błogość, cisza, beztroska, a przede wszystkim uśmiech na mojej twarzy. Wystarczyła tylko chwila, by wszystkie moje myśli wróciły na swoje miejsce. czytaj dalej ,,KLIK"

 

II nagroda w konkursie literackim „HALLO! Jestem” – opowiadanie Mai Prajs (lat 18)

Dorosłość

            Tik-tak. Tik-tak. Patrzę na przesuwające się wskazówki zegara. Tik-tak. Pozostał jeszcze moment. Zastanawiam się, jak się czuję, analizuję emocje. Wydaje mi się to szczególnie ważne w tak przełomowym momencie życia. Jestem zaciekawiona, zaniepokojona, wystraszona tym, co mnie czeka. Nagle wskazówka przesuwa się na właściwą godzinę. To już. Urodziłam się dokładnie osiemnaście lat temu. Przed sekundą przestałam być dzieckiem, zostawiając za sobą idylliczne, beztroskie lata. czytaj dalej ,,KLIK"

 

                                                              
III nagroda w konkursie literackim „HALLO! Jestem” – opowiadanie Martyny Wąsik (lat 19)


Tu i teraz

      Przybyłam z odległych krain szczęśliwości, gdzie cierpienie i ból nie istnieją w żadnym wymiarze. Wszystko, co egzystuje stworzone jest z miłości, która jest jedyną formą komunikacji pomiędzy istotami. Każde żywe stworzenie wokół współistnieje ze sobą w idealnej harmonii, która jest jedynym i naturalnym stanem rzeczy. Jednak to tylko niewielka część pośród miliona innych wymiarów istniejących  TU i TERAZ. To nie mogło trwać wiecznie. Nadszedł mój czas. czytaj dalej ,,KLIK"

 

Wyróżnienie w konkursie literackim HALLO! Jestem - opowiadanie Klaudii Kostyk (17 lat)

 

Hallo! Tutaj jestem

   Już jesteśmy po wystawieniu ocen, po feriach. Każdy po cichu planuje wakacje, obozy wakacyjne. Nauczyciele planują, jakie wycieczki klasowe zorganizować. Aż tu nagle w mediach pojawiają się dziwne informacje o narastającym zagrożeniu, związanym z wirusem  SARS-CoV-2. Donoszą o tajemniczym wirusie w dalekich Chinach. Jednak wszystko przyspiesza. Wirus pojawia się w Europie, początkowo we Włoszech. Czwartego marca 2020 mamy pierwszy przypadek w Polsce. Na razie nie ma paniki. Jednak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień wszystko się zmienia.  czytaj dalej ,,KLIK"

 

Wyróżnienie w konkursie literackim HALLO! Jestem - opowiadanie Pauliny Grochowej (16 lat)

 

Za późno

Budzik zadzwonił, jak zwykle o godzinie siódmej. Wstałam, ubrałam się i poszłam do szkoły, by usłyszeć, że baterie litowo-jonowe zdominowały dzisiejszy świat. Ten sam świat, gdzie niektórzy wciąż wierzą, że Ziemia jest płaska, a czekoladowe mleko pochodzi od brązowych krów – przeczytałam to na Instagramie, miejscu, gdzie ludzie wrzucają zdjęcia swojego śniadania… No cóż, kiedyś wierzono, że ludzie są głupi, bo nie mają dostępu do wiedzy… Pozostaje pytanie, dokąd tak naprawdę zmierzamy?  czytaj dalej ,,KLIK"

 

Wyróżnienie w konkursie „HALLO! Jestem”– opowiadanie Anny Tomaszyk (19 lat)

 

Powinnam być szczęśliwa

Budzę się nagle. Nie jestem pewna, co wyrwało mnie ze snu. Nie wiem też, co właściwie mi się śniło, choć czuję, że nie był to koszmar. Przez chwilę próbuję ponownie zasnąć, ale mi się nie udaje. Niechętnie otwieram powieki, a mój wzrok od razu przyciąga sukienka wisząca na wieszaku na wprost łóżka. Jest to specjalnie przygotowana na dzisiejszy dzień kreacja. Patrząc na nią, nie przestaję się uśmiechać, mimo że do moich oczu napływają łzy. Wiedziałam, że będę dzisiaj płakać. Byłam tego pewna już rok temu. Wtedy właśnie powiedziałam „tak” mojemu narzeczonemu. Podobno wszystkie panny młode płaczą w dniu ślubu, a ja, jako osoba szczególnie wrażliwa i romantyczna, nawet nie próbowałam się oszukiwać, że ze mną będzie inaczej. Patrzę więc na moją piękną, białą suknię i wspominam ten wyjątkowy dzień, nie hamując łez.

Dokładnie rok temu Marcin zaprosił mnie na randkę. Nie byłam tym szczególnie zaskoczona, bo mój ukochany także należy do osób romantycznych, choć sam raczej by się do tego nie przyznał.  O tym, że chciałby mnie zabrać do restauracji wspomniał właściwie mimochodem. W żaden sposób nie zdradził się z tym, co planował na ten dzień.  Wieczorem założyłam czerwoną sukienkę i o umówionej godzinie czekałam na jego przyjazd. Marcin pojawił się punktualnie, ale nie zawiózł mnie do restauracji, tylko do lasu. Taki wybór miejsca był dla mnie ogromnym zaskoczeniem, zwłaszcza, że wiedziałam, iż mój ukochany nie przepada za spędzaniem czasu na łonie natury. Ja jednak zawsze lubiłam wędrówki po lesie, więc byłam zadowolona. Marcin prowadził mnie ścieżką w sposób, który utwierdził mnie w przekonaniu, że celem naszej wyprawy jest jakieś konkretne, wybrane przez niego wcześniej miejsce. Oczywiście, nie myliłam się. Po krótkim marszu znaleźliśmy się na małej, okrągłej polanie. Wszędzie pełno było kwiatów, które tak uwielbiam.  Marcin położył koc na ziemi i poprosił, żebym tam na niego zaczekała, a sam wrócił na ścieżkę, którą przed chwilą szliśmy. Szybko pojawił się ponownie na polanie niosąc kosz pełny jedzenia. Mój narzeczony zorganizował nasz pierwszy wspólny piknik. Byłam pod ogromnym wrażeniem tego, jak dobrze Marcin mnie zna. Zaplanował randkę, która odzwierciedlała moje marzenia. Jednak to nie był koniec niespodzianek. Gdy już zrobiło się ciemno, piliśmy wino w świetle księżyca. Wtedy właśnie Marcin zapytał, czy zostanę jego żoną. Byłam pewna, że żartuje, ale on wyjął z kieszeni pudełeczko z pierścionkiem i powtórzył pytanie. Przez chwilę nie byłam w stanie się odezwać, ale gdy tylko odzyskałam zdolność mówienia, zgodziłam się. Kolejne godziny upłynęły nam na planowaniu wspólnej przyszłości. Byłam oszołomiona, a plany, o których mówił Marcin wydawały mi się niezwykle odległe, prawie nierealne.

– Zbudujemy dom – mówił z absolutną pewnością w głosie. – Nie chcę mieszkać w bloku. Nie musi być duży, ale chciałbym, żeby nasze dzieci miały swoje pokoje. Moglibyśmy mieć syna i córkę.

– Zwolnij – poprosiłam. – Jeszcze nawet nie wzięliśmy  ślubu.

– Masz rację – zgodził się ze mną. – Zaplanujmy najpierw ślub.

Nie miałam czasu na jakiekolwiek wątpliwości, bo już następnego dnia Marcin zaproponował, żebyśmy umówili datę ślubu w urzędzie i w kościele. Ponownie bardzo mnie zaskoczył, ale zgodziłam się. Najpierw jednak postanowiliśmy poinformować o naszej decyzji rodziców. Nie jestem pewna, jak to się stało, ale w trakcie rozmowy z moją mamą miałam w oczach łzy wzruszenia. Pewnie dlatego,  że wydawała się tak samo szczęśliwa jak ja, a w jej spojrzeniu widziałam dumę i aprobatę. Wtedy zdałam sobie sprawę, że na pewno będę jedną z tych zapłakanych panien młodych, które trzeba uspokajać, żeby  łzy nie rozmazały im makijażu, nad którym ktoś długo pracował. Nie przeszkadzało mi to jednak. Wiedziałam, że Marcin kocha mnie taką, jaka jestem i nawet jeśli mój makijaż będzie rozmazany, a ja upodobnię się wyglądem do szopa pracza, on nadal będzie chciał być moim mężem. 

Gdy rodzice wiedzieli już o naszych planach, udaliśmy się do urzędu. Tam ponownie zostałam pozytywnie zaskoczona, bowiem okazało się, że nasz ślub może się odbyć dokładnie rok po oświadczynach. Marcin od razu zarezerwował ten termin, twierdząc, że przyniesie nam szczęście.  Zawsze uważałam, że rok to bardzo dużo czasu. Żyłam chwilą, a każdą sprawę zostawiałam na później. Zwykle tego  żałowałam, ale nie potrafiłam zmienić swojego nastawienia. Tym razem jednak okazało się, że rok ma tylko 365 dni, a każdy z nich przybliża mnie do dnia, w którym powtórzę swoje „tak” przy świadkach. Znalezienie idealnego domu weselnego nie zajęło nam dużo czasu. Mimo ogromnych rozmiarów, które były konieczne ze względu na to, że nasze rodziny są naprawdę duże, jest to bardzo urocze miejsce. W następnej kolejności zajęliśmy się rozwożeniem zaproszeń. Zajęło nam to bardzo dużo czasu, bo wesele miało być huczne. Znaleźliśmy świetna kapelę i wybraliśmy menu weselne. Było to bardzo miłe przeżycie, bo wybór poprzedziła degustacja. Nie mogłam zdecydować, który tort jest najlepszy i w końcu Marcin wybrał czekoladowy. Kupno sukni nie było już takie przyjemne, bo w sklepie nie towarzyszył mi mój narzeczony, który mógłby zdecydować za mnie. Były za to ze mną mama, siostra i przyszła teściowa, a każdej z nich podobała się inna suknia. Ja natomiast nie byłam przekonana do żadnej z nich. W końcu sprzedawczyni, wyglądająca na równie zmęczoną jak ja, przyniosła z zaplecza piękną sukienkę, która wprawiła mnie w zachwyt.

– Biorę ją – powiedziałam zanim jeszcze  przymierzyłam wyjątkową kreację.

Oczywiście, nie pokazałam jej mojemu ukochanemu, bo to mogłoby przynieść nam pecha. Byłam jednak pewna, że mu się spodoba. 

Ku mojemu zdziwieniu, udało nam się zorganizować wszystko w dwa miesiące, zatem zostało mi jeszcze ponad 300 dni na zamartwianie się tym, że być może pominęliśmy coś, co powinniśmy załatwić. Ciągle zastanawiałam się, czy nie zapomnieliśmy zaprosić kogoś, kto powinien się pojawić  na naszym weselu. Marcin wciąż mnie uspokajał, zapewniając, że o wszystkim pamiętaliśmy. Miał rację, wszystko było zaplanowane w najdrobniejszym szczególe. Ksiądz zgodził się udzielić nam ślubu w wybrany przez nas dzień. Kościół w naszej parafii to urocze miejsce, nie mogłabym wymarzyć sobie lepszego. Marcin wynajął na ten dzień biały sportowy samochód, żeby zawieźć nas na salę weselną, która bez problemu pomieści 160 gości. Zespół, który wybraliśmy miał w repertuarze wszystkie nasze ulubione piosenki, a menu skonstruowano tak, by każdy znalazł coś, co lubi. Przez kolejne miesiące uspokajałam się, wyliczając wszystkie te elementy i prawie udało mi się pozbyć złych przeczuć. Skoro wszystko było zaplanowane i zorganizowane, to przecież nic nie mogło stanąć nam na przeszkodzie, by zostać małżeństwem. Tak przynajmniej mówił Marcin.

Żadne z nas nie przewidziało tego, że  pojawi się siła, która nie tylko zmusi nas do zmiany planów, ale też zreorganizuje życie miliardów ludzi na całym świecie. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam w wiadomościach o tajemniczym wirusie, który pojawił się w Chinach, nieszczególnie się tym przejęłam. Chiny są tak daleko, że wydaje się jakby należały do innego świata. Poza tym miałam ważniejsze sprawy na głowie, bowiem wciąż zastanawiałam się, czy nie powinnam jednak zaprosić   na nasz ślub nielubianej kuzynki, udając, że wcześniej zaproszenie gdzieś się zapodziało. Chiński wirus nie mógł mi pomóc w decyzji, zatem nie zaprzątał moich myśli. Wkrótce jednak okazało się, że tajemnicza choroba nie jest wyłącznie problemem odległego kraju, ponieważ zarażeni koronawirusem pojawili się w Europie. W końcu dotarli także do Polski. Mimo wszystko, skupiałam się na ślubie, który zbliżał się wielkimi krokami. Cóż, to smutne, że ludzie chorują, ale ja nie chciałam się smucić. Pragnęłam być szczęśliwa, a szczęście mógł dać mi tylko wyczekiwany ślub.

Dni mijały, a do ślubu zostawało coraz mniej czasu. Doniesienia na temat COVID-19 były niepokojące i w końcu w Polsce ograniczona została liczba gości weselnych. Odebrałam to jak cios wymierzony bezpośrednio w moją osobę. Tyle starań, żeby każdy z naszych 160 gości był zadowolony miało pójść na marne. Marcin pocieszał mnie jednak mówiąc, iż najważniejsze, że zostaniemy mężem i żoną. Goście, z których obecności  musieliśmy zrezygnować, zrozumieli naszą decyzję i życzyli nam szczęścia. Z czasem doszłam do wniosku, że może dzięki mniejszej liczbie osób mój stres nie będzie aż tak paraliżujący. Ich nieobecność nie zmieniała też tego, że na pewno będę płakać. 

Tego,  że teraz płacze też nic nie jest w stanie zmienić. Nie są to jednak łzy panny młodej  w dniu ślubu. Szczęśliwy moment nie tylko przestał się przybliżać, lecz znalazł się poza moim zasięgiem. Teraz wiem, że wszystkie moje wcześniejsze zmartwienia były bezpodstawne. Co by się stało, gdybyśmy zapomnieli zaprosić jednej dawno nie widzianej ciotki? Nic, ślub odbyłby się bez niej. A gdybyśmy zapomnieli, że któryś z gości jest wegetarianinem? Cóż, z pewnością najadłby się deserem. Te zmartwienia wydają mi się teraz wręcz dziecinne w obliczu tego, co stało się w moim życiu w przeciągu ostatnich dwóch tygodni. Poprzednie 251 dni stało się tak odległe, jakbym wcale ich nie przeżyła, a jedynie przeczytała o nich w jakiejś książce. Moja historia niestety nie ma szczęśliwego zakończenia.

Dwa tygodnie temu, będąc w pracy, odebrałam telefon od mamy Marcina. Poinformowała mnie, że mój narzeczony trafił do szpitala. W pierwszej chwili pomyślałam, że został ofiarą wypadku, ale okazało się, iż miał atak duszności, a jego pracodawca przestraszył się i wezwał karetkę. Ulżyło mi, bo uznałam, że to nic takiego. Może nawet były to dolegliwości na tle nerwowym. Zdawałam sobie bowiem sprawę z tego, że mężczyźni także denerwują się przed ślubem, a Marcin mógł swoje nerwy ukrywać przede mną, abym ja nie stresowała się jeszcze bardziej. Zadzwoniłam do niego, ale nie odebrał telefonu, co także nie wydało mi się podejrzane, bo przecież mógł być w tym czasie badany. Jednak czas mijał, a on wciąż nie kontaktował się ze mną. Denerwowałam się coraz bardziej. W końcu ktoś odebrał telefon Marcina, ale to nie był on. Pielęgniarka poinformowała mnie, że mój narzeczony pozytywnie przeszedł test na obecność koronawirusa, a ja, jako osoba mająca z nim kontakt, muszę poddać się kwarantannie.

– Ale co z nim? Jak on się czuje? – zdołałam wykrztusić.

– Został podłączony do respiratora – poinformowała mnie wyraźnie zmęczona kobieta.

To jedno zdanie było dla mnie jak cios prosto w serce. Do tej pory COVID-19 nie wydawał mi się szczególnym zagrożeniem. Oboje z Marcinem jesteśmy młodzi i zdrowi, więc co mogło nam się stać? Przecież mogliśmy już nawet przejść go bezobjawowo. Tak przynajmniej sądziłam. Chwilami martwiłam się o naszych rodziców, bo z pewnością byli bardziej narażeni na trudny przebieg takiej choroby, ale wiedziałam, że przestrzegają nakazu chodzenia w maseczkach i to mnie uspokajało. Wtedy jednak poczułam się zupełnie zagubiona. Zmienił się mój sposób myślenia, znikło złudne poczucie bezpieczeństwa. Zaczęłam szukać wiadomości na temat trwającej pandemii, a to co znalazłam przeraziło mnie.

Kilka dni później sama przeszłam test na obecność koronawirusa. Mimo początkowego przerażenia, chciałam uzyskać pozytywny wynik. Modliłam się o to. Marzyłam, aby poczuć duszności   i wyobrażałam sobie chwilę, w której zadzwonię po pogotowie. Nikomu o tym nie mówiłam, bo wiedziałam, że wszyscy uznaliby mnie za osobę niezrównoważoną psychicznie. Wcale nie zwariowałam, ale wiedziałam, że choroba to jedyny sposób, by znaleźć się blisko Marcina. Nie mogłam odwiedzić go w szpitalu ani nawet porozmawiać z nim przez telefon, bo cały czas znajdował się pod respiratorem. Pielęgniarka czasem odbierała jego komórkę, by poinformować mnie, że stan pacjenta nie uległ zmianie. Zapewniała mnie, że sama się ze mną skontaktuje, gdy coś się zmieni, ale ja nadal dzwoniłam kilka razy dziennie. Nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że Marcin do mnie nie wraca. Wiedziałam jednak, że w końcu wydobrzeje. Przecież mężczyzna nie może zostawić kobiety, która powiedziała mu „tak”. Nie przejmowałam się już gośćmi weselnymi, suknią, zespołem ani jedzeniem. Chciałam tylko, żeby nasz ślub się odbył. Liczyła się dla mnie jedynie obecność Marcina. Bo jaki sens miałyby wszystkie przygotowania, gdyby pan młody się nie zjawił?

Dziś już wiem, że to wszystko naprawdę nie miało znaczenia. Przypominam sobie przygnębiony głos pielęgniarki, która zadzwoniła do mnie wczoraj, by powiedzieć mi, że Marcin nie żyje. 

– Nie mogliśmy już nic dla niego zrobić – zapewniła.

Jakaś część mnie jej nie uwierzyła. Cichy głosik w mojej głowie szeptał, że z pewnością można było zrobić dla niego więcej niż zostało zrobione. Może podać mu jakiś innowacyjny lek albo przeszczepić płuca? Nie wiem, nie jestem lekarzem. Inna cząstka mojej duszy nie przyjęła do wiadomości, że Marcina już nie ma. Nie mógłby przecież odejść tak po prostu, po cichu. Gdyby umarł, wiedziałabym o tym, bo cały świat ległby w gruzach. Może zmarł inny pacjent, a zmęczona nocnym dyżurem pielęgniarka poinformowała nie tę osobę, którą powinna. Byłabym w stanie wybaczyć jej ten błąd, gdyby tylko zadzwoniła do mnie znowu i powiedziała, że Marcin żyje.

Z zamyślenia wyrywa mnie zegar, który właśnie wybił godzinę 11.00. Powinnam zacząć się szykować, żeby podczas  ślubu pięknie wyglądać. Mam umówioną wizytę u kosmetyczki i fryzjerki. Ksiądz będzie na nas czekał. Nie wstaję jednak z łóżka, bo wiem, że to co powinno się zdarzyć nie ma znaczenia. 351 dni planowania równie dobrze mogło nie istnieć. Ponad 11 miesięcy szczęścia wydaje się być niczym wobec całej reszty życia bez Marcina. Minione szczęście naprawdę jest niczym, bo nigdy nie zostanie uwieńczone tym jednym wyjątkowym dniem, który miał nastać właśnie dzisiaj. Mieliśmy z Marcinem być razem na zawsze. Wszystkie nasze plany legły w gruzach i nic nie jest w stanie tego zmienić. Zgadza się tylko jedna rzecz – moje łzy. Po za nimi nic nie jest tak, jak powinno być. 

 

Patronat medialny konkursu:

Logo Gazety Kościańskiej i portalu koscian.net